Norbert i jego relacja ze szlaku Orlich Gniazd

16 czerwca 2020

Zwykle mam tak, że przed jakimś wydarzeniem nie mogę zasnąć. Męczę się okropnie długo i przewracam z boku na bok zanim w końcu uda się odpłynąć. Tak też było i tym razem – w nocy z piątku na sobotę zasnąłem coś koło północy.

Pobudka o 5:00 rano, Śniadanie i dopakowanie się przed wyjazdem. Rower do bagażnika i heja na dworzec!

W Krakowie na początku luzik i przejazd przez miasto. Docieram na szlak i początek jest w miarę przyjemny bo sunę sobie przez jakieś parki, czasem ulice. Jak to w mieście. 

W końcu opuszczam Kraków i zaczynam się wspinać pod jakiś podjazd. Lekka zadyszka, ale to dopiero początek więc się nie martwię. Był podjazd, to będzie i zjazd. No i faktycznie zjazd był, ale droga w dużo gorszej jakości niż podczas podjazdu – bardziej zarośnięta i polna. 

Leśne podjazdy i zjazdy do 30km dały trochę po dupie i jak w końcu wyjechałem na asfalt zamknięty na czas remontu dla samochodów to czułem się tak zajebiście 😀 Potem miasteczka i jechało się w miarę spoko do 45km. Tam się zaczął podjazd który trochę zniszczył mnie psychicznie. Google Maps Ooo to miejsce, wieś Paczółtowice. Ujechałem jakieś 500m, zrobiłem mały odpoczynek bo końca podjazdu nie widziałem. Minuta odpoczynku i podjechałem na szczyt, znalazłem sklep i zjadłem jakieś kanapki, popiłem colą i dalej w drogę. 

Do Olkusza było w miarę przyjemnie, tuż przed samym miastem znowu jakiś piach i korzenie na podjazdach. Ale to już 65km i 5h jazdy. 

Czułem zmęczenie i było ciężko 🙂 Starałem się mniej więcej co godzinę stawać na chwilę na krótki odpoczynek, dosłownie parę minut. W pewnym momencie ucieszyłem się, ze jadę asfaltem pod górę i że zaraz na pewno będzie fajny zjazd, a tymczasem szlak skręcił do lasu i zjazd nie był taki fajny jak mi się wydawał 😀 Na stromych podjazdach zaczęły mnie łapać lekkie skurcze.

Koło 90km przed Smoleniem jak zobaczyłem że znowu mam jechać pod górę to tylko “kurwa” cisnęło mi się na usta 🙂 Potem kawałek płaskiego, zjazd na dół i wjeżdżam do wsi Złożeniec. Google Maps Zobaczyłem ten znak i miałem ochotę rzucić rower w krzaki 😀 To już był 100km, ale cisnąłem dalej. Znowu pojawiły się skurcze, ale w końcu odpuściły i wspiąłem się na górę. Skończyła mi się woda i miałem nadzieję, że w Ogrodzieńcu kupię sobie trochę. 

Szlak jakoś niespodziewanie szybko wyjechał z Ogrodzieńca i gdzieś za Zawierciem zatrzymałem się i poprosiłem ludzi o wodę. Miałem 2l bukłak i do tej pory wypiłem już 2 takie bukłaki i 0.5l coli. Mając wodę dojadłem jeszcze batona i postanowiłem odpuścić szlak rowerowy i wbić w nawigację trasę do hotelu w Podlesicach. Wiedziałem, że szlak jedzie przez Zamek Morsko i tam jest zjazd po korzeniach i piachu więc wolałem to ominąć. Garmin zrobił mnie jednak w chuja i poprowadził mnie do hotelu dokładnie szlakiem rowerowym i jedyną zmianą było to, że od Morska zjechałem szlakiem pieszym a nie rowerowym co wcale chyba nie było lepsze 😀 

Sam podjazd pod Morsko mnie dobił – tam są takie fale górka – zjazd. Ale jak zobaczyłem znak, że już Podlesice i że zaraz będę w hotelu to byłem strasznie szczęśliwy 😀 Nawet jak wyjebałem się w piach po raz czwarty na tej wycieczce to już było spoko (za mocno skręcone bloki w pedałach i nie zdążyłem się wypiąć jak mnie piasek zatrzymał) 🙂 

Generalnie te ostatnie 20km było naprawdę spoko. Główną trudnością było tu zmęczenie. Droga była dobrej jakości, widoki ładne. 126km w nogach, 10h jazdy (z czego 8h w ruchu).

W hotelu kąpiel, kolacja, piwko i zasnąłem momentalnie 😀 

Drugiego dnia ciężko było mi się zebrać do jazdy. Nogi trochę były jak z ołowiu i nie chciało mi się wychodzić z łóżka 😀 Ale w końcu się przemogłem i wyszedłem przed 10:00 🙂 

Ta część była naprawdę komfortowa. Zmęczenie trochę odpuściło, czułem te godziny w siodełku na dupie, ale tym razem jechałem głównie asfaltem, co widać po średniej prędkości. Zdarzały się podjazdy długie i męczące, ale drugiego dnia kilometry dosłownie znikały. Bardzo szybko dojechałem do Bobolic, Mirowa, potem droga na Żarki – super asfalcik w lesie. Ani razu nie miałem kryzysu – bardziej martwiłem się, ze nie zdążę na 14:00 do Częstochowy na pociąg. Planowałem, że powinienem być o 12:00 w Olsztynie, żeby bez spiny dojechać na dworzec. I dokładnie o 12:04 zsiadałem z roweru pod Olsztynem żeby trochę pokręcić filmików. 

Za Olsztynem znowu lekki podjazd, ale to naprawdę nic w porównaniu z tym co przeżyłem poprzedniego dnia 😀 Doczłapałem się do lasu i tam trochę błota, szutru i jakoś dojechałem do Częstochowy. I wtedy to poczułem. Smak pączka w ustach. Brakuje mi słów, żeby opisać jak mi się chciało pączka. I jadę przez te przedmieścia, tam też jakieś podjazdy męczące i czuję ten smażony, słodko-tłusty smak w ustach. Smutno mi, bo to niedziela i przecież nie ma szans na dobrego pączka. W plecaku miałem jeszcze batona i sobie tłumaczyłem że jak będzie jakieś miejsce żeby się zatrzymać to sobie go zjem. Ale nic mi w oko nie wpadło i tak dojechałem do Jasnej Góry – jak już ją zobaczyłem to nie robiłem postojów na batona, bo szukałem miejsca żeby coś zjeść bardziej konkretnego. I tak jadę powoli w kierunku dworca PKP i nagle widzę coś, co się nazywa “Stara paczkarnia”. Jaki ja byłem szczęśliwy! Świerze, dopiero co wypieczone pączki. Z jabłkiem i rabarbarem. Pożarłem go dosłownie w 5 sekund 😀 

Dojechałem na dworzec, wypiłem sobie kawę i kupiłem bilet na pociąg. Dosłownie czułem jaką aurę zapachów dookoła siebie roztaczam 😀 Razem ze mną jechali inni rowerzyści, ale byli podejrzanie czyści i nie śmierdzieli. 

W drodze powrotnej patrzyłem sobie na tętno z zegarka – garmin stwierdził że jestem bardzo zestresowany 😀 Zacząłem sobie robić ćwiczenia oddechowe: 3s wdech – przytrzymanie – 3s wydech – przytrzymanie. Jak w Oczyszczalni 🙂 Nawet przez chwilę podziałało. Uspokoiło się tętno i zszedł stres, ale jak przestałem po 10 minutach to znowu trochę podskoczyło wszystko. Ale to już był powrót do domu, byłem szczęśliwy że mi się udało 🙂 Super wycieczka, ale pierwszy dzień był dla mnie bardzo ciężki. Chętnie jeszcze to kiedyś powtórzę 🙂 Załączam zdjęcie szczęśliwego człowieka. 

Pozdrawiam,
Norbert Gębicki