Żelazo w Hamburgu wykute

7 czerwca 2023

IM Hamburg był kolejnym żelaznym przystankiem dla naszych zawodników. Nikt z naszych nie pojechał jako debiutant, ale dystans pełny jeńców nie bierze. Zatem był fajny dreszczyk emocji i antycypacja: jak poradzą sobie Patrycja, Ewa i Marcin.

No i z godnie z oczekiwaniami, poszło dobrze plus VAT 😉

I oddajemy klawiaturę tym, których śmiało możemy nazwać żelaznymi weteranami 😉

Patrycja Meksa:

Oops…we did it again! IM Hamburg checked! 
Zadowolone! 


Ewa chciała być jak Chrissie Wellington i zaliczyła szlifa na rowerze dwa tygodnie przed startem, żeby pokazać że jest prawdziwą Ajronłumen. 
Znowu nie było łatwo. Ale jakby było łatwo, to byśmy tego nie robiły.  Dałyśmy z siebie wszystko. I dlatego dziś wszystko nas boli. Hamburg to bardzo fajne miasto. Trasa pływacka pod mostami rulez, kolarska czasówka płaska, choć czasem kręta, słońce na bieganiu nam nie ułatwiło ukończenia zawodów, bo zdecydowanie wolimy nieco chłodniejsza pogodę, ale niesamowici kibice motywowali. A ja machnęłam najszybszego Ajrona w karierze (z trzech). Kolejny już za rok”.

A My już wiemy, gdzie będzie kolejny start. Ale nie powiemy 😉

A co o starcie myśli nasz autor?

„Marhczin, ju ar ajronmen!

Zadzwoniłem w dzwonek, przebiegłem po najmilszym czerwonym dywanie, na jakim udało mi się finiszować i ukończyłem „prawdziwego ajronmena”. 

Pobudka o 5, s-bahnem na start, pianka założona pod latarnią i 45 minut stania przed wejściem do wody. Stopy zziębnięte od niemieckiego betonu, ale daję radę. Plusk do wody i zasuwam jakby z prądem, płynie się szybko, bojki mijają jak pro-rowerzyści mnie później na trasie, a po nawrotce znikają. Lekkie zdziwienie ale płynę za kimś. Tradycyjne łup w okulary, dzięki czemu przyczepiają się lepiej i już nie przepuszczają wody. Wychodzę wyciągnięty przez ustawiony w równy i uśmiechnięty rząd wolontariuszy szpaler. Wolniej, mówi Pan w żółtym, bo ślisko. Zwalniam i spokojnie truchtam do T1, a strefa dość długa.

Biorę worek – okazuje się, że do biegania, więc wymieniam na rowerowy, hop, pianka na dół, jakaś francuska familja dopinguje swego monsigniora, qui, qui, ale-ale!, krzyczą zza pleców. Telepie mnie z zimna, szczęka wybija melodyjny rytm, więc biegnę po rower. Tu szybko i jadę, powoli sie rozgrzewam i dopiero wtedy patrzę na czas – zasiedziałem sie chyba, albo ta strefa taka długa! Nadrobię, terefere.

Rower fajny. Trasa przez miasto – oj, my też mamy takie asfalty, proszę Państwa, dziurawe. Nieco zwężeń, zakrętów, mogło być lepiej. Wyjeżdżamy poza city. Mijamy miejsca o zapachu curry, serio. Potem droga wzdłuż Łaby – płaka trasa z wiatrem, po prawo trawiasty nasyp.

Nagle trzy karetki i droga zamknięta. Medyczny helikopter, szkło na asfalcie. Nie wiemy, co się stało, żółty pan każe nieść rower po grobli przez jakieś 200 metrów. W drugą stronę biegną kolarze, którzy już wracali z nawrotki. My jak gdyby nigdy nic idziemy, zupełny luz, bieg po „miętkim” w butach kolarskich nie należy do łatwych. Zapach skoszonej, suchej trawy i dźwięki odjeżdżających karetek… Jadę dalej. Wcinam batony, sezamki, żelki. Nawrotka i zuruck. Gdy wracam na miejsce wypadku, obsługa puszcza mnie dalej – zdziwienie, jak to, dlaczego nie po grobli jak tamci? Brak czasu na myślenie o tym (A może to wszystko było później, przy drugiej pętli?) Dojeżdżam do miasta, widok na metę i powtórka z rozrywki, 90 km za mną. Dojazd do grobli i znów po nasypie piechotą. Nic z tego nie rozumiem, zwłaszcza że w przeciwną stronę nikt nie idzie, gdzie są zawodnicy? Jadę do nawrotki (towarzyszy mi zapach krówek – mówiąc oględnie, i widok owieczek), gdy wracam do grobli, skręcam w prawo i omijam miejsce wypadku objazdem (a może to było po pierwszej nawrotce?). 10km przed strefą na jakichś wykrotach wypada mi pusty bidon. Ofiara bogom triathlonu złożona… Przejazd przez tunel i strefa. W dobrym stanie, nawodniony, biegnę po worek, zmiana butów, czapeczka i wiu na pierwszą petlę z czterech.

To, co działo się na trasie biegowej nie mogę porównać do niczego innego – takiego kibicowania nie widziałem na żadnych zawodach. Jakby całe miasto wyszło po to, by dawać nam otuchy i zagrzewać do walki: namioty, muzyka i wrzaski przez cały czas! Do tego chyba z pięć jadłodajni na pętlę, a na nich i cola i woda z solą, bananek i precelek. No pychota. Siłą rzeczy przez cały start nie zjadłem ani jednego żelu, którymi miałem wypchane kieszenie, co było pewnym ewenementem. Na ostatniej, czwartej pętli, jakaś pani podnosi t-shirt i pokazuje to, co ma pod nim. Myślałem, że to ja byłem jej celem, ale dość szybko okazało się, że był to pan za mną, sądząc po akcencie wrzeszczącej w ekscytacji pani, z Wysp Brytyjskich. Niezrażony biegnę dalej, pobieram czerwoną, ostatnią gumkę dla nieumiejących liczyć do czterech, i meta.

Dzwonię w dzwonek, że niby pierwszy raz robię ajronmena, bo robię – ten z logo IM był moim pierwszym, słyszę, że jestem człowiekiem z żelaza i przekraczam linię mety. Medal, folia i jedzenie. Zrobione.


Ile zajęło mi to czasu? Ponad 11 godzin, 3 godziny wolniej niż ci najlepsi. I fajnie, zgodnie z założeniem.

Komu dziękuję? Wiadomix. Co dalej? Niewiadomix.

Wypadek: o szczegółach dowiaduję się po, oglądam nagranie, wyrabiam sobie opinię, którą pozostawiam dla siebie.”

Gratulacje dla Was kochani!

Oby tak dalej.

Oby więcej.

Oby w zdrowiu i radości czerpanej z królewskiego dystansu w triathonie!

P.S. Ewa umie otwierać browar pedałami 😉